Pierwszy odcinek evergrennów z pewnością nie jest dla nikogo zaskoczeniem. Znana, powszechnie lubiana i szanowana (ale nie klasyczna!), pierwsza legalna płyta Zeusa z Łodzi.
Ta produkcja to dla mnie pewien fenomen – raper nie dał Bóg wie czego, nie odkrył także prochu w żadnej z kwestii rap-rzemiosła. Teoretycznie pasuje tutaj znany cytat: „dobra płyta, na dobrych kurwa bitach”, jednak ta płyta ma w sobie coś więcej.
Nie jestem sezonowcem, który poznał łodzianina dopiero przy okazji legalnego debiutu, jednak do jego wcześniejszych dokonań –delikatnie mówiąc– nie pałałem miłością. Po prostu uważałem go za niezłego rapera, z którego mogą być ludzie, ale na razie jest jeszcze sporo za słaby.
Prawdziwym paradoksem jest fakt, że nawet w punkcie wyjścia do legalnej kariery, czyli demie na konkurs WuDoo, Zeus nie prezentował nieziemskich skillsów. Ba, nawet w pierwszej wersji „Tak to się żyje tu” wręcz gonił bit, co w świetle zwycięstwa w ww. konkursie mieni się jako kuriozum (z drugiej strony konkurs ten swego czasu wygrał zespół VNM-a, więc nie wymagajmy niewiadomo czego).
Ta produkcja to dla mnie pewien fenomen – raper nie dał Bóg wie czego, nie odkrył także prochu w żadnej z kwestii rap-rzemiosła. Teoretycznie pasuje tutaj znany cytat: „dobra płyta, na dobrych kurwa bitach”, jednak ta płyta ma w sobie coś więcej.
Nie jestem sezonowcem, który poznał łodzianina dopiero przy okazji legalnego debiutu, jednak do jego wcześniejszych dokonań –delikatnie mówiąc– nie pałałem miłością. Po prostu uważałem go za niezłego rapera, z którego mogą być ludzie, ale na razie jest jeszcze sporo za słaby.
Prawdziwym paradoksem jest fakt, że nawet w punkcie wyjścia do legalnej kariery, czyli demie na konkurs WuDoo, Zeus nie prezentował nieziemskich skillsów. Ba, nawet w pierwszej wersji „Tak to się żyje tu” wręcz gonił bit, co w świetle zwycięstwa w ww. konkursie mieni się jako kuriozum (z drugiej strony konkurs ten swego czasu wygrał zespół VNM-a, więc nie wymagajmy niewiadomo czego).
Tymczasem raper przeszedł przyśpieszoną metamorfozę i już
jesienią 2008 roku rozjebał jednym z najlepszych debiutów w historii polskiego
rapu. Szanse na taki obrót sprawy oscylowały w okolicach 20%. A jednak, udało
mu się. I to praktycznie bez żadnej pomocy osób trzecich.
Płyta mimo upływu tych 4 latach nie zestarzała się ani o
jotę. Zaraz malkontenci przyczepią się, że 4 lata to nie jest nie wiadomo ile, i
w ogóle to poziom w 2008 był już dość mocny, jednak ja uważam, że 4 lata to
taki okres, po którym można ocenić to, czy materiał nadaje się do regularnych powrotów, czy raczej należy wrzucić na player w przypadku posiadania związanych z nim jakichś
fajnych wspomnień.
W tym wypadku bezdyskusyjnie jest to opcja nr 1. Płycie nie
brakuje naprawdę niczego. Świetne teksty, które propsował nawet znany w pewnych
kręgach rudy fanatyk poezji, także nie jest to przypadek. Doskonałe, bezbłędne latanie
po bitach, które mimo, że opierają się na przeruchanym na wszystkie strony
patencie, to jednak mają w sobie „to coś” i nie da się przy nich usiedzieć w
miejscu. A przecież jest to zasługa gospodarza, ponieważ to on w pojedynkę wyprodukował wszystkie podkłady. Do tego brak bolączki co drugiej polskiej płyty, czyli świetne,
hiphopowe refreny – naprawdę brak tutaj słabych stron. Wprawdzie jak
wspomniałem wyżej, gospodarz nie wymyśla prochu, jednak w hiphopowej konwencji wycisnął
wszystko (<skrecz> wszystko) co najlepsze.
Należy także wspomnieć dobry koncept, czy raczej „koncept”
płyty, czyli podział na wesołą, oraz smutną część. Niby nic, a jednak jest
jakiś wspólny mianownik poszczególnych kawałków, a płyta nie jest zbiorem
przypadkowych utworów z poszczególnych sesji. Nie zapominajmy także o ciekawych
skitach, które mimo, że przy którymś przesłuchaniu irytowały długością, to są
ciekawie pomyślane i na pewno unikatowe w skali kraju. O dziwo, po latach ich
długość z minusa stała się plusem – nie osłuchały się do granic możliwości.
Wybór kawałków, które są pewniakami do evergreenów jest
naprawdę trudny. Zasadniczo, to na całej płycie kosa goni kosę i ciężko wskazać
konkretnych faworytów. Sam najczęściej wracam do „Patrz”, „Nowy dzień” oraz
„Jestem tu”. Uważam, że przy takiej długości płyty (63 minuty, 14 utworów) 3
typy wystarczają w zupełności. Polecam każdemu, chociaż pewnie każdy już zna.
9/10
pierwszy, naprawde dobre skrecze
będzie Deobe w tym cyklu?
weź daj recenzje płyt Ostrego, proszę.
"weź daj recenzje płyt Ostrego, proszę."
śmiechłę na głos.
recenzje plyt ostrego będą w innym cyklu hihi
co do evergreenów to zobaczycie, nie zdradzam nic
NIE ZNAM TEJ PŁYTY NIE JARAM SIĘ ZEUSEM
ALE JEBAĆ LEWAKÓW!
Ta płyta była mega. Szkoda tylko że dalej było coraz gorzej KURWA
dla mnie to jednak jest klasyk, byłaby płyta roku gdyby nie to że Pih Kwiaty Zła wydał wtedy. Album Zeusa niestety nie utrzymał poziomu debiutu, ale za to Zeus Jak Mogłes mimo naprawdę mocnej konkurencji spokojnie zgarnęło płytę roku 2011 w mojej opinii
nie no płytą roku 2011 Zeus na pewno nie jest, mimo, że jaram się nią fest, to w 2011 płyta roku to Sobota, drugie miejsce to Mes
CNSR nie jest płytą roku 2008 z powodu piha i PRZEDE WSZYSTKIM Spalonych innym słońcem
no to u mnie na odwrót jest, choć jaram się mocno tym co robi Sobota i jego ostatni krązek świetny był to płyta roku 2011 to Zeus a numer dwa to Mes. A tego pseudo-gfunku to jakoś strawić nigdy nie mogłem, Mesowi tylko to wychodziło, reszta po prostu rapowała (i to kiepsko) pod gfunkowe bity.
przecież pjus na tej płycie rozpierdalał, to co on tam robi to jest właśnie FLOW, współgranie z bitem
przecież na SIS pjus rapował w pełnym tego słowa znaczeniu
no rapował znośnie, ale nie pasowało to szczególnie do tych gfunkowych bitów, tylko Mes dawał radę wrzucić do flow tą charakterystyczną leniwą lekko meldyjną manierę cechującą gfunk. Ale jako rap było to całkiem spoko tylko wkurwiało ciągłe wmawianie słuchaczowi, że oni robią gfunk, kiedy jedynym, który w ogóle o ten gatunek zahaczał był Mes.