Główny problem większości
podziemnych raperów w momencie wchodzenia na legal to z pewnością
lata zapewnień, że jest się najlepszym, które potem nijak mają
się do rzeczywistości. Ten sam syndrom dopadł jednego z moich
faworytów, czyli Peerzeta. Wprawdzie wykastrowanie Przemka można
było zauważyć już wcześniej, jednak do końca łudziłem się,
że to tylko takie pitu pitu, a wszystko, co najlepsze zostawia na
legal. Tradycyjnie myliłem się, więc już nawet nie jest mi przykro.
Peerzet, starszym słuchaczom znany z
2razyPe, czyli projektu, który współtworzył z Puzzlem, młodsi
powinni kojarzyć go z hedonistycznego "Hipocentrum".
Najmłodsi zapytają, co to za podróba Pezeta, jednak jak wszyscy
wiemy, Przemek z Pawłem nie ma nic
wspólnego, oczywiście poza podobieństwem ksywek
Dla osób śledzących polski
underground z pewnością był to jeden z najbardziej wyczekiwanych legalnch
debiutów. Peerzet już 4 lata temu miał potencjał, który można
było spokojnie zaprezentować szerszemu gronu słuchaczy, jednak był
sukcesywnie pomijany przy wyciąganiu z podziemia kolejnych raperów.
W końcu zlitował się nad nim Pyskaty, jednak nie sposób oprzeć
się wrażeniu, że zrobił to za późno.
O co dokładnie chodzi z tym "za
późno"? Po prostu z biegiem lat Przemek stracił pazur.
Pierwsze co przychodzi na myśl po przesłuchaniu płyty to pytanie:
"Aha, wyszedłeś na legal, coś jeszcze?" Ci, którzy
śledzili karierę reprezentanta Stalowej Woli będą tłumaczyć go
innym etapem życia, jednak mało mnie to interesuje. Dlatego też
napisałem, że pomocna dłoń od Pyska została wyciągnięta dużo
za późno.
Swoją drogą "poprawne i tyle"
albumy to jakaś klątwa, która krąży nad Aptaun. Niby w tej
wytwórni nie wychodzą słabe płyty, jednak ciężko się nimi
zachwycać. Może jest tam jakiś przymus nagrania przynajmniej
poprawnego albumu, przez co raperzy nie radzą sobie z presją i na
tym kończą? Nie wnikam, ale z "Z miłości do gry" jest
ten sam problem, co z "Dalekimi zbliżeniami": niby jest
lepiej, niż na poprzednim krążku, jednak brakuje tego czegoś. Od
takiej sytuacji lepsza jest już płyta nierówna, ponieważ z niej możemy
cokolwiek zapamiętać. Słuchacze, którzy znali Przemka już
wcześniej z tego albumu nie zapamiętają nic, świeżakom w pamięć
powinny zapaść podwójne kładzione w charakterystyczny sposób.
Groteską jest nagrać album, który w
głównej mierze opiera się na dissowaniu swojego poprzedniego
wydawnictwa. Naprawdę rozumiem jaranie się faktem, że udało się
ogarnąć, ale żeby od razu całą płytę o tym? Zacytowanie klasyka
"NIKOGO TO NIE INTERESUJE" raczej nie będzie tutaj
wyolbrzymieniem. Cały album o tym, że nie warto tylko melanżować
i jest życie poza regularnymi najebkami. Najgorsze jest to, że
Przemek pierdoli o tym już 3cią płytę i nic nie wskazuje na to,
żeby na tym miało się skończyć. Jeden utwór (powiedzmy ten
singlowy) w zupełności by wystarczył. Napisanie wszystkich tekstów
w oparciu o ten schemat wskazuje, że raper nie miał za bardzo pomysłów, a że
jest okazja wydać legal, to cudownie rozmnożył jedną ideę na
15 pozornie różnych.
Bitowo znowu to samo, chociaż nie
odbierajcie tego za hejt. Owszem, wolałbym, żeby stosunek bitów
TMK do tych firmowanych ksywką Donatana był odwrócony, ale
tragedii nie ma. Królują klasyczne bity tego pierwszego, których
poziom nie pozostawia wiele do życzenia, więc jest dobrze. W innych
recenzjach znalazłem niezbyt pochlebne opinie o odbiegających od klasyki podkładach
Donatana, jednak dystansuję się od takiego zdania – może nie są
to mordercy, ale jest przynajmniej solidne. Szkoda tylko, że tak
mało.
Nowością nie będzie stwierdzenie, że
cała płyta została zarapowana na jedno kopyto. Akurat z tego
Peerzet zawsze był znany i w sumie nie przeszkadza to (jak i pozostałe części
składowe) w odbiorze, aczkolwiek czasem samo
ciśnie się na usta "Chłopie, rapowałeś tak samo 4 lata
temu, wtf?". W ramach urozmaicenia na płycie usłyszymy 3 nagrane na
odpierdol featuringi, z których serio ciężko wybrać najgorszy,
oraz jedną karykaturę rapowania, autorstwa niejakiego Kojota. Jak
nie wstyd dawać takie ślady do mixu?
Tak oto dobręliśmy do końca recenzji
tej poprawnej do bólu płyty. To jest właśnie najgorsze, że nie
ma tutaj niedoróbek, albo wrażenia, że coś mogło być zrobione
lepiej. Poziom solidności został wyśrubowany i tyle, nie będę
powtarzał po raz n-ty czym jest przeciętność. Jeżeli
chcielibyśmy otrzymać coś lepszego, to całą płytę trzeba
byłoby wymyślić, napisać, nagrać i wyprodukować zupełnie od
nowa. Z konceptu, który założył sobie debiutant wycisnąć się
więcej nie dało, co bezlitośnie pokazuje albo brak "chciejstwa", albo
wyjątkowo wąskie horyzonty. Obie opcje są kiepskie, ale mam
nadzieję, że mamy do czynienia z tą pierwszą i Przemek jeszcze
zaskoczy jak przy "Hipocentrum". Jeżeli nie ma tego w
planach, to lepiej dla wszystkich będzie, jeżeli "Z miłości
do gry" zostanie płytą zamykającą dyskografię rapera ze
Stalowej Woli.
6/10